Stół Mordechaja Gebirtiga - Anna Kamieńska

Przemysław Gintrowski
Joanna Trzepiecińska

Stół Mordechaja Gebitriga

Anna Kamieńska

Od rana padał smutek. Jakbym już zrozumiała wreszcie,
że ci, co umarli, umarli naprawdę.
Wtedy w drzwiach stanął wysoki głos, fujarki
poznałam po wielkich uszach, po oczach wilgotnych i wesołych ustach.
Tak wyglądają biblijni aniołowie
Przebrani za biednych, przedwojennych stolarzy
O których powiada Izajasz:
będzie wam pieśń jako noc święta i wesele serdeczne.
Który idzie z piszczałką
Który idzie z piszczałką


Pani się smuci – powiedział Mardechaj Gebirtig – a przecież świat jest boży...
Ja pani zrobię taki kredens, co w nim zawsze będzie pełno rodzynek.
Po co?
Ja zrobię pani krzesło, na którym usiedzi nawet największy niepokój,
Ale najlepiej, to ja zrobię stół,
taki stół, co sam pisze wiersze,
a jak zechce - może zaśpiewa.

Miałem dom, ciepłą przestrzeń, trochę dobytku, jak u biednych ludzi.
Mocno, jak korzeniami drzewa, wrosłem w tę ukochaną biedę.
I zaraz pełno się zrobiło w domu Mardechaja Gebirtiga
I jego wiórów jak kędziory wnuka,
zaśpiewało drewnem prosto z lasu.

Oj, dlaczego wszędzie za nim biegną dzieci?
Był tu stolarz Gebirtig.
Jeszcze na podwórzu stoi, śpiew.
Ja zaśpiewam po żydowsku,
Może sosna polska wytłumaczy.

Już rok: wojny, nieszczęść, udręki,
jak przeżyć?
jak przetrzymać?
Modlitwa nie dociera do namiotu Boga,
niebo zamknięte jak serce świata.

Pani się modli, ja nauczę się modlić za umarłych
Panie Boże nasz,
bądź pochwalony za światło drogich oczu,
zawsze wiekuiste.
Za jabłko okrągłe,
za deszcz na szybie.
Za jedzenie, za wino i chleb.
Za wesołość przy stole.
Za powagę dziecka
Za ciepło ciała.
Za pracę i za zmęczenie.
Za szybki sen.
Bądź pochwalony,
za siebie
- dochodzenia.

Czy są jeszcze na świecie wiosny?
Czy pola są obsiane? Czy cały świat jest jednym wielkim gettem, otoczonym murami?
Ja zaśpiewam radość wiary i rozpacz i to, czego z żywych nikt nie powie.
Pani wie, ja też myślałem, że umarłem.
Strach, czy to już?
Skrzypnięcie drzwi.
Głodna mysz,
trwoga,
to oni.
Ciało zamiera.
Na dworze szeleści papierami wiatr.
Pora pożegnać się bez słów.

Pani płacze, taka łza daremna.
Niech to będzie na moją Szifrewe.
Pani siądzie nad stołem, popłacze,
ja myślałem, jak drogie są łzy, dla tych, co nieopłakani.
Nad moim łóżkiem na ścianie, moja córka Szifrewe
Z samego dna nocy patrzy na mnie, szepce:
Tate wiem jak ci ciężko,
to już nie potrwa długo,
przyjdę do ciebie,
Tate.

Córeczko, pochowana
w zbiorowym milczeniu,
tak mi długo, do ciebie.
Tyle już lat wracam do twojej ostatniej minuty, aby ci ująć lęku.
Bardziej się boję, ze nie bałaś się wcale,
że wierzyłaś do końca ojcu.
Pamiętaj, ja wrócę, zabiorę cię,
uniosę
przez łoskot wszystkich przerażeń wyciągałaś do mnie małe rączki.
Pewnie tobie jest bliżej do Ojca,
bo ty lepiej umiesz milczeć,
córeczko.

Może pani wie, gdzie odchodzą domy, gdzie odchodzą ich dusze?
Kto mi da wór zapomnienia na głowę,
kto mi da źródło łez?

Ludzie, niech będzie wesoło, rozchmurzcie się ludzie.
Więcej miłości i wiary, więcej nadziei.
Zło się obmyje, nieszczęście się spierze.
Tylko to piętno Kaina czerwone, Abla krew serdeczna, to się nie zmywa!
Ludzie, niech będzie wesoło, rozchmurzcie się ludzie.
Ludzie, niech będzie wesoło, rozchmurzcie się ludzie.

Gdy wymazane jest wszystko, wtedy dopiero domy zmiecione, cmentarze rozdrapane, imiona wdeptane w ziemię. I żadne tchnienie, żaden wiatr nie zapamiętał języka i głosu, gdy chmura nie przypomni, ani pieśń wzgórza leżącego krzyżem. Gdy w Bogu trudno poznać Boga i prorok Eliasz nie czeka, by w gęstwinie zgubionego chłopca prowadzić do domu. Gdy nie ma nic, nawet napisu, choć tyle tu pokoleń szło do ziemi, że mogłoby przemówić ich językiem źródło.

Gdy w dół tamten płacz i lament, co stało się, że będzie trwać do końca świata. A tuła się między gwiazdami, a śliwki toczą się po zboczu. A stęka jabłoń, a przestrzeń ponad Wisłą pęka. A jak Pani wstanie od tego stołu, ja odejdę i pomyśli Pani, że mnie nie ma, że nigdy tu nie było stolarza Gebirtiga. Nigdy tu jego pieśni...

Krakowie bądź mi pozdrowiony. Przed domem czeka zaprzężony wóz. Jak psa mnie gnają stąd. Może ostatni raz cię widzę. Miejsce tak bliskie i znajome. Na grobie matki wypłakałem serce. Ostatnią łzą zwilżyłem kamień ojca. Święta ta ziemia, w której śpią ojciec i matka, święta ta ziemia, święte dnie i noce. Święte jej cisze, w które idą pokolenia. Gebirtig szedł pierwszy w tłumie, otworzył usta od śpiewu, nienawiść zwinięta w kulę, ugrzęzła w gardle pieśni.

Gore bracia, gore, płonie nasze miasteczko. Złe wichry niosą ogień, wszystko rwie się i wali. Gore bracia wokoło, a wy stoicie spokojnie, a wy patrzycie jak gore. Gore nasze miasteczko. Gore bracia, gore. Ratunek w naszych rękach, jeśli wam drogie ono. Chwyćcie narzędzia, gaście, gaście pożar, gaście pożar krwią własną.

Piszę nocą do świtu, nad ranem ciemność. Kładzie mi łapę na stole, krew ze mnie uszła. Mój pusty dom, cały skrzypi i pełny jest nie wiem czego, co wchodzi na nasze miejsce. W taką noc, jak dzisiaj, umarli przychodzą we śnie. Niosą żywym kubek ochłody. Kto położy czułe dłonie błogosławieństw na kamieniu którego nie ma?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz