Kiedy wróciliśmy od Maćka do domu, długo nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiły mi się czarne myśli. Wyglądało na to, że Cohen tak czy tak stanie się w Polsce powszechne znany. Wiedziałem, że za przykładem fachowca pójdą inni. W tej sytuacji o drugiej w nocy wstałem z łóżka, wziąłem papier i długopis i udałem się do łazienki stanowiącej wtedy mój gabinet do pracy. Postanowiłem zacząć od Zuzanny, skoro od niej i tak zaczął się mój Cohen. Tekst angielski znałem na pamięć, miałem duże doświadczenie w tłumaczeniu piosenek, więc myślałem, że szybko mi to pójdzie. Stało się jednak inaczej. O dziewiątej rano miałem przed sobą kilkanaście zabazgranych kartek i serce wypełnione poczuciem druzgocącej klęski. Przez cały miesiąc ślęczałem bezskutecznie nad tym przekładem. Wreszcie dałem spokój i przystąpiłem do dokładnych filologicznych studiów nad życiem i twórczością poety Leonarda Cohena. Dowiedziałem się całego mnóstwa potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy. Olbrzymie znaczenie miał mieć, jak się okazało, fakt polsko-żydowskiego pochodzenia Cohena. Zrozumiałem, dlaczego ta „obca" poezja brzmi jakoś dziwnie swojsko i natychmiast zapada w pamięć. Przydały mi się także niektóre informacje biograficzne: że jest spod znaku Panny, że lubi czerń i biel, że jest we władaniu obsesji samobójstwa, że przeszedł w swym życiu przez wszystkie możliwe narkotyki, że był związany z amerykańskim ruchem beatników a potem hippisów, że przyjaźni się z Alanem Ginsbergiem i Bobem Dylanem; ale zgromadziłem także całe mnóstwo informacyjnego śmiecia i dopiero po kilku latach udało mi się jakoś wyselekcjonować i uporządkować ten olbrzymi materiał. Na razie jednak pracowałem, a raczej usiłowałem pracować, nad przekładem Zuzanny.
Minęło kilka tygodni. Nagle obudziłem się w środku nocy. Wstałem z łóżka, jak lunatyk zerwany na nogi blaskiem księżyca. Poszedłem do łazienki, usiadłem za pralką i bez chwili zastanowienia napisałem polski tekst „Zuzanny". A potem spokojnie wypaliłem papierosa i poszedłem spać. Wszystko razem nie trwało dłużej niż dziesięć minut.
Kiedy rano usiedliśmy do śniadania, założyłem na gramofon płytę i jak lektor z, przepraszam, telewizji, odczytałem na głos mój tekst do wtóru Cohena w podkładzie. Magda rozbiła skorupkę swojego jajka na miękko i powiedziała: - W porządku.
(Maciej Zembaty „Mój Cohen”).
(Maciej Zembaty „Mój Cohen”).
Maciej Zembaty
Taką cię widzę pierwszy raz
Pewnie apetyt na mnie masz
Niestety, nie znajdziesz u mnie wielu dań
Mieliśmy przecież lekko traktować to
Więc weźmy ślub na jedną , tylko jedną noc
Lekkości, lekkości starczy nam
Na pewno lekkości starczy nam
Pamiętasz, gdy rozmyła się sceneria
Chodzić w powietrzu nauczyłem cię
Więc nie patrz w dół, tam w dole już
Nikogo nie ma - tak czy tak
Zamglone życie wszędzie toczy się
Uspokój wreszcie serce swe
Jesienne liście wiedzą, że
Czekając na śnieg tylko tracą czas
Nic nie mów już, bo spóźnisz się
Na próżno w tym próbujesz znaleźć sens
Lekkości, lekkości starczy nam
Na pewno lekkości starczy nam
Pamiętasz, gdy rozmyła się sceneria...
Wracaj do mnie kiedy tylko chcesz
Albo kogoś z mych przyjaciół sobie weź
Lekkości, lekkości starczy nam
Na pewno lekkości starczy nam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz