Aleksander Wertyński - Wrogowi
Tadeusz Lubelski
Iwanowi Mozżuchinowi, po kłótni
Pogardzam panem, chłodno i na stale,
Mój biedny cieniu ze zgaszonym wzrokiem.
Przyzwyczajałem się do pana z każdym rokiem.
Diamentem słowa szkło oszlifowałem.
Wydaje mi się, gdy na pana patrzę dłużej,
Że widzę swoją złą karykaturę;
To jakby Szekspir tak głęboko wpadł w chałturę,
Aż zaszarżował się na amen w jakiejś dziurze.
Pan chyba z moich uczniów jest najmniej udany,
I jeśli ze mnie jest buntownik i wichrzyciel,
To z pana tylko — mamy donosiciel,
I nieskuteczny, i nieutalentowany.
Ten sam wciąż z pana „Hamlet w naftalinie",
Niczego pan się od Europy nie nauczył!
W te same dzwony wali pan, aż huczy,
Nie widząc, że z kartonu są jedynie.
Swój płaszcz dziurawy — cały z cudzych ról pan uszył,
I z cudzych myśli nieudolnie podrobionych,
W rosyjskich zresztą garderobach pożyczonych,
A teraz chce się pan nim przed Europą puszyć!
Lecz od nagości płaszcz ten pana nie uchroni,
Nikogo też nie zdoła pan nim oczarować.
A przecież pan nie przestał się przejmować
Tym, co publika snobistyczna myśli o nim.
Zaś byle rólkę opanować najzwyczajniej —
Dla pana zawsze była to za trudna sztuka
I tylko z kartki coś pan nieporadnie dukał,
Błagalnie patrząc na suflera, czyli na mnie.
Lecz dramat już się kończy, i to bez sukcesu.
Widzowie śpieszą się do szatni po kalosze.
A sufler odszedł. Szkoda, bo niezgorszy.
Niech pan pomyśli o nim u swojego kresu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz