Ty wiesz, że dzień rozrywa noc
Noc oddziela dni
Chciałeś biec
Ukryć się
Przebić się na drugi brzeg
Przebić się na drugi
brzeg Przebić się na drugi brzeg
Tu przyjemności ciąg
Tam wykopany skarb
Czy w pamięci masz
Jeszcze tamten płacz?
Przebić się na drugi brzeg…
Każdy kocha moją panią
Każdy kocha moją panią
Bierz, bierz
Bierz, bierz
Odnalazłem w dłoniach twych
Wyspę mą, a w oczach kraj
Dłoni zgrzyt
Kłamstwa błysk
Przebić się na drugi brzeg…
Tak, co tydzień grałem tu
Co godzinę, dzień po dniu
Drzwi na wprost
Jeden skok
Przebić się na drugi brzeg…
Przebić się, przebić się …
Przebić
Cóż, zegar mówi, że już czas zamykać
Lepiej pójdę
Choć chciałbym tu zostać do świtu
Samochody pełne cudzych oczu suną za szybą
Puste kręgi światła ulicznych lamp
Twój mózg wygląda jak pocięty brzytwą nieprzytomnych spraw
Tylko jedno miejsce, do którego można iść
Ciągle jedno miejsce, do którego można iść
Pozwól mi przespać noc w kuchni twojej duszy
przy ciepłym piecu pozwól ogrzać zmysły
Wyrzuć mnie, kochanie, a pójdę sobie
W neonowym gąszczu gubiąc wszystko
Twoje palce tańczą tworząc minarety
Mówią sekretnym alfabetem
Zapalam kolejnego papierosa
I zapominać uczę się od nowa…
Pozwól mi przespać noc w kuchni twojej duszy
Przy ciepłym piecu pozwól ogrzać zmysły
Wyrzuć mnie, kochanie, a pójdę sobie
W neonowym gąszczu gubiąc wszystko
Cóż, zegar mówi, że już czas zamykać
Lepiej pójdę, tak, powinienem iść
Choć chciałbym zostać tu do świtu
Całą noc…
Cóż, modelki ma styl
Zgodnie z modą ma czas
Nie robi nigdy scen
Chętnie umawia się
Lecz nie jest z tych...
Spójrz, jaki dumny krok
Tak jakby z filmu,
sprytna jak lis…
Bez łez, bez słów
Bez pustych lat
Na czas
Tak jakby z filmu, sprytna jak lis
Choć jest zimna jak lód
I wielkiej damy ma szyk
Od kiedy dyplom ma
Nigdy nie waha się
I zbędnych słów
Nie musisz mówić jej
Jest tak jak z filmu, sprytna jak lis
Tak jakby z filmu, sprytna jak lis
Cały świat ma już
W pudełku u swych stóp
Tak jakby, z filmu, sprytna jak lis
Z filmu, sprytna jak lis
Z filmu sprytna jak lis, o tak
Tak jak z filmu, sprytna jak lis
The Doors - Light My Fire Rozpal we mnie ogień Jim Morrison
Marek Zgaiński, Jędrzej Polak
Ty wiesz, że byłbym kłamcą, gdy...
I wiesz też, że nieprawdą jest
Gdybym ci powiedział, że
Wyżej już się nie da wznieść
Chodź tu, rozpal we mnie ogień
Chodź tu rozpal we mnie ogień
Spróbuj z nocy wzniecić płomień
Minął już wahania czas
I tarzania w błocie dość
Spróbuj - jedną szansę masz
Gdy miłość zmienia się w żałobny stos
Chodź tu, rozpal we mnie ogień
Chodź tu, rozpal we mnie ogień
Spróbuj z nocy wzniecić płomień…
Spojrzałem na ciebie
Ty spojrzałaś na mnie
Uśmiechnąłem się do ciebie
Ty uśmiechnęłaś się do mnie
I znaleźliśmy się na drodze
Z której już nie ma powrotu, kochanie
Tak, wyruszyliśmy w drogę
I nie możemy już zawrócić
Jest już za późno
Za późno, za późno...
Znaleźliśmy się na drodze
Z której już nie ma powrotu, kochanie
Tak, wyruszyliśmy w drogę
I nie możemy już zawrócić
Szedłem przy tobie
Ty szłaś przy mnie
Mówiłem do ciebie
Ty mówiłaś do mnie...
Oto koniec, piękna przyjaciółko
Koniec, moja jedyna przyjaciółko
Koniec starannie obmyślanych planów
Koniec wszystkiego co trwa w bezruchu
Koniec
Żadnego bezpieczeństwa, bez niespodzianek
Koniec
Nasze spojrzenia już nigdy więcej nie spotkają się
Czy wyobrażasz sobie co będzie
Bezgranicznie i swobodnie
Rozpaczliwie szukający ręki nieznajomego
W kraju rozpaczy
Zagubieni w romańskim pustkowiu cierpienia
Gdzie wszystkie dzieci są szalone
Gdzie wszystkie szalone dzieci
Czekają na letni deszcz
Niebezpieczeństwo czyha na granicy miasta
Pojedź autostradą królów
W kopalni złota straszy
Pojedź autostradą na zachód, kochanie
Dosiądź węża
Pojedź na nim
Nad jezioro
Nad jezioro
Nad starożytne jezioro, kochanie
Wąż jest długi
Ma siedem mil
Pojedź na nim
Jest stary
Jego skóra jest zimna
Na Zachodzie jest najlepiej
Na Zachodzie jest najlepiej
Przyjedź tu, a my załatwimy resztę
Wzywa nas błękitny autobus
Wzywa nas błękitny autobus
Kierowco, dokąd nas zabierasz?
Zawsze najtrudniej zacząć, a już najtrudniej zacząć od początku, jak twierdził pewien kat-emeryt, z którym usiłowałem przed laty przeprowadzić wesoły wywiad dla radia. Zdecydowałem się na tytuł "Mój Cohen" nie dlatego, że od dziesięciu lat tłumaczę i śpiewam jego ballady. Nie uważam bynajmniej, żebym z tego powodu zdobył sobie jakieś szczególne prawo własności. Po prostu lubię Cohena i to wystarczy, bo należy on do wszystkich, którzy go lubią - i do mnie i do ciebie, więc na pewno jest to także twój Cohen. Jeden z jego wierszy kończy się takim zdaniem:
WSZYSTKIE TE PIOSENKI NAPISAŁEM DLA CIEBIE
Nie wiem w jakich okolicznościach po raz pierwszy się z nim spotkałeś, ale na pewno doskonale pamiętasz tę chwilę, choćbyś nawet był wtedy po bardzo dużej wódce, czy jeszcze większej fajce. Ja byłem wtedy zakochany, a mimo to pamiętam. (Maciej Zembaty "Mój Cohen").
Zdarzyło się to, traktując rzecz historycznie, w pierwszej połowie szalonych lat siedemdziesiątych. Nagle i niespodzianie spadła na mnie wielka miłość, która jak to zwykle bywa, zmieniła całe moje życie. Musieliśmy być razem, a że nie mogliśmy byc razem, tam gdzie mieszkałem, ani tam, gdzie mieszkała ona, zaczęliśmy szukać azylu. Znaleźliśmy bardzo szybko; mój przyjaciel Maciek Karpiński bez chwili wahania powiedział, że jeżeli tylko chcemy, możemy zamieszkać u niego. Zapełniliśmy więc bagażnik starego "volkswagena" naszymi dobrami doczesnymi i rozpoczęliśmy nowe życie. To znaczy nie od razu, w nocy chwycił pierwszy mróz, akumulator zamarzł na kość i samochód nie chciał jechać. Pchaliśmy, ale było ślisko, jacyś litościwi kierowcy brali nas na hol, ale na to też było za ślisko i gdyby nie Palec Opatrzności, który na końcu popchnął w naszą stronę dużą, silną ciężarówkę, chyba byśmy nie ruszyli. Niemniej jednak wylądowaliśmy u Maćka, zmarznięci na kość, bez większej chęci do życia, marząc tylko o szklance gorącej herbaty. (Maciej Zembaty "Mój Cohen).
Maciek mieszkał w odległej, północnej części miasta na parterze w dwóch pokojach z kuchnią. Wiódł wtedy żywot samotnika, jego jedyne towarzystwo stanowiły ukochane książki i bokseropodobny pies imieniem Haszek. Imię Haszek nie było żadną reperkusją literackich zainteresowań Maćka. Kundel początkowo wabił się Haszysz, ale że podczas spacerów ludzie podejrzliwie oglądali się za Maćkiem wołającym rozpaczliwie: Haszysz! Haszysz! - Maciek zdecydował się w końcu na nie wzbudzające sensacji zdrobnienie.(Maciej Zembaty "Mój Cohen").
Hiszpańskich głosów śmiech
Cadillaki pełzną przez
Noc i trującą mgłę
Przy oknie moim ciągle tkwię
Ten hotel wybrałem sam
Mam w jednej ręce samobójstwo
A w drugiej różę mam
Wszystko przepadło, wiecie już
Że wojna będzie wnet
Największe miasta pękły w pół
Rozjemcy znikli gdzieś
O piękna, długonoga pani
O nieznajomy kierowco
Zamknięto was w cierpieniu
Na pieczęć przyjemności
Dokąd biegną te autostrady
Skoro jesteśmy już wolni?
Dlaczego maszerują armie
Które wróciły z wojny?
Ale pozwólcie, że spytam znów
Was z prochu narodzonych
-Czy werbowników głośny wrzask
Jest głosem w naszej sprawie?
Epoka żądzy rodzi już
Rodzice proszą zaś
By niania bajki plotła im
Po obu stronach szkła
Niemowlę jak latawiec
Na sznurku się szamoce
Projektów pełne jedno oko
A drugie pełne nocy
Chodź ze mną, moja mała
Poszukać tej zagrody
Będziemy siali trawę tam
I doglądali trzody
A gdybym w nocy zbudził się
I spytał cię, kim jestem
Zaprowadź mnie do rzeźni
Zaczekam tam z jagnięciem
W mej jednej ręce mam dziewczynę
A w drugiej Gwiazdę Dawida
I chwieję się nad studnią życzeń
Co światem się nazywa
Myśmy tak mali pośród gwiazd
Tak wielcy wobec nieba
Zgubiony w tłumie wielkich miast
Twój wzrok próbuję schwytać
Po wypiciu herbaty zaczęliśmy zastanawiać się nad sposobem ułożenia sobie życia we troje. Największym problemem było niewątpliwie spanie. Zimna kuchnia o betonowej posadzce nie wchodziła w rachubę, nie mogliśmy także rozlokować się w przechodnim pokoju, bo była w nim biblioteka, a nasz gospodarz miał wieloletni zwyczaj pracowania wyłącznie nocą i nie mógł zrezygnować ze swobodnego dostępu do książek. Poza tym książki były, przynajmniej wtedy, czymś, do czego Maciek był przywiązany najbardziej na świecie i mam wrażenie, że po prostu obawiałby się zostawić nas samych ze swym księgozbiorem. Czym były dla Maćka książki, mieliśmy przekonać się już niebawem. Wystarczyło wyjąć z półki jakąś pozycję i nie odłożyć jej potem na miejsce, a już Maciek wpadał w szał i groził wymówieniem mieszkania. W tej sytuacji pozostawała tylko sypialnia, niewielki pokoik prawie w całości zajmowany przez dwa leżące bezpośrednio na podłodze materace. Zajęliśmy więc jeden z nich, ten od ściany, żeby było przyzwoiciej i zgasiliśmy światło.(Maciej Zembaty "Mój Cohen").
Leonard Cohen - Humbled In Love Upokorzona miłością Maciej Zembaty
Czy pamiętasz nasze obietnice
Z tamtej nocy pełnej ognia i gwiazd?
Są zniszczone, wyblakłe, podarte
Jak ćmy w żółtym, stęchłym świetle dnia
Nie odnowi ich nawet pokuta
Ani prawdy transfuzja do żył
Nawet zemsta się na nic nie przyda
Poskręcane i zmiażdżone są na pył
Mówisz, że miłość poniża cię, ścina z nóg
Że przez nią klęczysz w błocie
Obok mnie
Skąd ta gorycz, powiedz mi
Ja klęczę pogrążony
Tak jak ty
Obietnice zabrały dzieci
I przeniosły je z przeszłości hen
Poza wszelkie groby i opłotki
Tam gdzie miłość w końcu zawsze kryje się
Tan gdzie opis nie jest już możliwy
Tam gdzie za moment, za dwa
Żaden grzesznik nie będzie się kalać
Żadna z ofiar kuśtykać pod sąd
Mówisz, że miłość...
Miła, weź przykład z dziewicy
Co ochoczo do kochanka swego lgnie
Zobacz, niczym gwiazda spadająca
Zimna zbroja obcego znika gdzieś
Nie zamieniaj pożądania na tę wizję
Przecież jedno i drugie może trwać
Nie ujrzysz nigdy mężczyzny tak nagiego
Ja nie zbliżę do kobiety się aż tak
Mam pomysł - powiedział Maciek (Maciej Karpiński). Posłuchajmy muzyki. Co? Teraz? Teraz. Zobaczycie, że to nas uspokoi. Nie zapalając światła Maciek sięgnął do stojącego w zasięgu ręki szpulowego magnetofonu. Byłem pełen jak najgorszych przeczuć. Znałem ten magnetofon, był to zdecydowanie najpodlejszy sprzęt, jaki kiedykolwiek wyprodukował nasz przemysł. Fatalny głośnik, zbyt wolna szybkość przesuwu taśmy i do tego filuternie mrugające zielone oko. Magnetofon zazgrzytał ciężko, zatrzeszczał i tak po raz pierwszy w życiu usłyszałem Leonarda Cohena. I tak się to wszystko zaczęło...
Wysłuchaliśmy całej taśmy do końca, a potem poprosiłem Maćka, żeby nastawił ją jeszcze raz. Przestało być dziwnie, czuliśmy się wspaniale i w końcu zasnęliśmy jak dzieci z przeświadczeniem, że jakoś to będzie, skoro takie piękne rzeczy są na świecie. Przyśniła mi się Susan. Miała twarz Magdy i jedliśmy bigos zamiast chińskich pomarańczy, ale poza tym wszystko się zgadzało. W wiele lat później przeczytałem to, co sam Cohen napisał o tej balladzie. „Piosenkę o Zuzannie napisałem w 1966. Zuzanna mieszkała przy nadbrzeżnej ulicy w porcie w Montrealu. Wszystko zdarzyło się tak, jak jest opisane. Ona była żoną człowieka, którego znałem. Jej gościnność była niepokalana. Kilka miesięcy później zaśpiewałem to przez telefon Judy Collins. Prawa autorskie zostały zarejestrowane w Nowym Yorku, ale prawdę mówiąc ta piosenka chyba nie jest moją własnością. Któregoś dnia słyszałem, jak jacyś ludzie śpiewali ją na statku na Morzu Kaspijskim". (Maciej Zembaty „Mój Cohen”)
W swe miejsce nad rzeką
Zabiera cię Zuzanna
Możesz słuchać plusku łodzi
Możesz zostać z nią do rana
Wiesz, że trochę źle ma w głowie
Lecz dlatego chcesz być tutaj
Proponuje ci herbatę
Oraz chińskie pomarańcze
I gdy właśnie chcesz powiedzieć
Że nie możesz jej pokochać
Zmienia twoją długość fali
I pozwala mówić rzece
Że się zawsze w niej kochałeś
I już chcesz z nią powędrować
Powędrować chcesz na oślep
Wiesz, że możesz jej zaufać
Bo dotknęła twego ciała
Myślą swą
Pan Jezus był żeglarzem
Gdy przechadzał się po wodzie
Spędził lata na czuwaniu
W swej samotnej wieży z drewna
Gdy upewnił się, że tylko
Mogą widzieć go tonący
Rzekł - Żeglować będą ludzie
Aż ich morze wyswobodzi...
Lecz zwątpił zanim jeszcze
Otworzyły się niebiosa
Zdradzony, niemal ludzki
Jak kamień zapadł wtedy
W mądrość twą
I już chcesz z nim powędrować
Powędrować chcesz na oślep
Myślisz - chyba mu zaufam
Bowiem dotknął twego ciała
Myślą swą
Dziś Zuzanna za rękę
Prowadzi cię nad rzekę
Cała w piórach i w łachmanach
Z jakiejś Akcji Dobroczynnej
Słońce kapie złotym miodem
Na Madonnę tej Przystani
Pokazuje ci gdzie trzeba
Szukać w śmieciach, szukać w kwiatach
Są tu dzieci o poranku
Bohaterzy w wodorostach
Wszyscy dążą do miłości
I podążać będą zawsze
Gdy Zuzanna trzyma lustro
I już chcesz z nią powędrować
Powędrować chcesz na oślep
Wiesz, że ona ci zaufa
Bowiem ciała jej dotknąłeś
Myślą swą
Mieszkaliśmy u Maćka i przez dwa miesiące słuchaliśmy Cohena. W przerwach Maciek opowiadał nam o Cohenie i czytał nam jego wiersze w oryginale i po polsku w swoim własnym tłumaczeniu. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, że nigdy dotąd nie otarłem się o Cohena, że nie znałem jego nazwiska, żadnego wiersza, żadnej płyty. Ale Maciek mi to wyjaśnił. Widzisz, to jest tak. Są u nas ludzie, którzy go znają i to na pamięć, ale zazdrośnie strzegą swojej tajemnicy. Słuchają Cohena w samotności, w gronie najbliższych przyjaciół i chyba mają rację. Gdybyście nie zwalili się mi mi do łóżka, nigdy nie posłuchalibyście tej taśmy. To jest mój Cohen. Ale przecież go tłumaczysz. Tylko dla siebie... (Maciej Zembaty „Mój Cohen”).
Leonard Cohen -Is This What You Wanted Czy to jest to, czego chciałaś Maciej Karpiński, Maciej Zembaty
Ty byłaś obietnicą o świcie
Ja następnym rankiem
Ty byłaś Jezusem Chrystusem
Ja nędznym lichwiarzem
Ty byłaś zmysłową kobietą
A ja Zygmuntem Freudem
Ty byłaś manualnym orgazmem
A ja niewinnym chłopcem
Czy to jest to, czego chciałaś
Ten dom, który jest nawiedzany
Przez widma - ciebie i mnie?...
Ty byłaś Marlonem Brando
A ja Steve McQuinnem
Ty byłaś szarą maścią
A ja wazeliną
Ty byłaś Ojcem Współczesnej Medycyny
A ja porannym klinem
Ty byłaś kurwą, Bestią Babilonu
A ja Rin Tin Tinem
Czy to jest to, czego chciałaś...
Jesteś stara i siwa
A ja ciągle chłopcem
Wciąż pożądasz wielu
A ja sypiam z jedną
Zwyciężyłaś samotność
Mnie przychodzi to trudniej
Mówisz, że mnie nie kochasz
Ja rozpinam twą suknię
Po dwóch miesiącach wzięliśmy z Magdą ślub i wyprowadziliśmy się od Maćka. Zamieszkaliśmy u teściowej. Tym razem spaliśmy w kuchni na wersalce i byłoby cudownie gdyby nie brakowało nam Cohena. Próbowałem przegrać sobie taśmę od Maćka, ale jakość była tak fatalna, że odpuściłem. Szukałem płyt Cohena u ludzi, ale bez rezultatu. Także radio nie dysponowało żadnym jego nagraniem. Nie miałem zresztą na to szukanie zbyt dużo czasu, ponieważ właśnie zostałem wynajęty przez pewnego reżysera filmowego jako nadworny scenarzysta. (Maciej Zembaty "Mój Cohen").
Kobieta w błękitach
Okrutnej zemsty chce
Mężczyzna w bieli - to Ty
Przyjaciół ma wciąż mniej
Wszystkie rzeki wypełnia
Starych puszek rdza
A w twej Ziemi Obiecanej
Pożar trawi las
Nie ma już żadnego listu w skrzynce!
Nie ma już twych winnic pośród wzgórz!
Nie ma już cukierków w bombonierkach
Wszystkich twych!
I diamentów w kopalni nie ma już!
Więc powiadasz że twój miły
Odniósł wiele ciężkich ran
W związku z wyżej wymienionym
Dość poważny kłopot mam
Sam widziałem jak pożerał
Żywcem jedną z pań
Kiedy Pierwsi Chrześcijanie
Umierali w paszczy lwa
Nie ma już żadnego listu...
Ach nie jest zbyt wygodnie
W kotle czarownic tkwić
Dezynfekcja wrzącej smoły
Nie pomoże nic a nic
Rewolucji Wielka Chluba
Energiczny pewien gość
W zabijaniu własnych dzieci
Wytresował kobiet moc
Codziennie o ósmej rano jechałem do mieszkania reżysera, gdzie do jedenastej w nocy, z krótką przerwą na obiad, pisałem pod jego nadzorem współczesną filmową wersję starej historii dr. Frankensteina. Było ciężko. Reżyser był zwolennikiem wysokiej wydajności pracy i równie wysokiej dyscypliny. Film miał być kosztowną koprodukcją polsko-zachodnią i tekst musiał być na odpowiednim poziomie. Pewnie zastanawiasz się, o jaki film chodzi i o jakiego reżysera. Nie jest to istotne. Z koprodukcji w rezultacie nic nie wyszło, a ja nie zarobiłem ani grosza, ale nie żałuję. Z dwóch względów. Po pierwsze przeszedłem przez twardą szkołę scenopisarstwa, a po drugie dzięki znajomości z reżyserem kuchenka, w której mieszkaliśmy, zapełniła się Cohenem. Któregoś dnia mój pan i władca wyszedł na jakieś ważne spotkanie pozostawiając mnie samego w swoim mieszkaniu. Ledwie drzwi się za nim zamknęły, ustałem od maszyny ciesząc się z chwili niespodziewanego odpoczynku. Przyszło mi do głowy, żeby przejrzeć płyty, które wypełniały regał stojący przy moim biurku. Pierwszą płytą, jaką wyciągnąłem, był longplay Songs of Leonard Cohen. Oczywiście natychmiast uruchomiłem gramofon i tak się zasłuchałem, że nie zauważyłem nawet powrotu reżysera.
- O, słuchasz Cohena.
- Tak. Ja bardzo przepraszam - wyjąkałem. Bardzo się nim interesuję, a nikt nie ma tej płyty.
- No to, jak chcesz, możesz ją sobie wziąć - powiedział reżyser. Jest już trochę zdarta. Będę w Londynie, to kupię sobie nową. (Maciej Zembaty „ Mój Cohen”).
Miałem już pierwszą płytę. Ale choć na okładce był wydrukowany tekst Zuzanny, uwierz mi proszę, że ani przez moment nie myślałem o tłumaczeniu. Słuchałem i to mi zupełnie wystarczało. Było ze mną dokładnie tak jak z Maćkiem. Nie chciałem dzielić się moim Cohenem z nikim obcym. Płyta była zdarta, ale nie aż tak, żeby nie można jej było przegrać na taśmę i nadać w ramach jakiejś audycji. Nadawałem nie takie rzeczy narażając się na długie i nudne rozmowy z inspektorami odpowiedzialnymi za jakość techniczną programu. Wyda ci się to może nieprawdopodobne, ale pracowałem kiedyś w radiu i, co więcej, lubiłem bardzo tę pracę. Ale mimo to w tamtym okresie nigdy nie nadałem w żadnej swojej audycji ani jednej ballady Cohena. Podkreślam to tak mocno dlatego, że wielu ludzi uważa mnie za sprawcę i inicjatora „mody na Cohena", która od niejakiego czasu niewątpliwie panuje w naszym kraju. Owszem, robiłem co mogłem, ale po pierwsze to nie ja zacząłem, a po drugie popularność Cohena w Polsce wynika z panujących u nas wprost idealnych warunków dla odbioru tej poezji. Jeżeli obecnie Leonard Cohen jest bardziej popularny w Polsce niż gdziekolwiek na świecie, łącznie z ojczystą Kanadą, to nie stało się tak na skutek mojej działalności. W końcu tłumaczy się go i śpiewa prawie na całym świecie. (Maciej Zembaty "Mój Cohen").
Dlaczego stoisz przy oknie
Wciąż piękną i dumną chcąc być?
Twe piersi kaleczy cierń nocy
Włócznia wieku w twym boku już tkwi
Giniesz w łachmanach sumienia
Szukając zapachów i barw
Nerwy napięte i srebrne
Zwiotczały, stoczyła je rdza
Miłości wybrana, miłości zmrożona
Plątanino materii i ducha
Wybranko aniołów, demonów i świętych
Zastępów złamanych serc
Uspokój tę duszę
Ucałuj policzek księżyca
I z chmury niewiedzy swej wyjdź
Nowe Jeruzalem spłonęło
Po cóż czekać w ruinach na świt?
Na trudy się nie skarż ni słowem
I niech nie współczuje ci nikt
Jak róża po drabinie cierniowej
Pnij się w górę w milczeniu przez łzy
Oh chosen love, oh frozen love
Oh tangle of matter and ghost
Oh darling of angels, demons and saints
And the whole broken-hearted host
Gentle this soul
Rzuć potem tę różę do ognia
I słońcu w ofierze ją złóż
A słońce niech weźmie w ramiona
Najświętszy jedyny Bóg
Bóg marzy o śmierci litery
Bo żaden nie znaczy nic znak
Lecz sprzyja ciągłemu jąkaniu
Słów chcących ciałem się stać
Więc dlaczego zacząłem tłumaczyć? Było tak. Z chwilą zerwania umowy koprodukcyjnej pomiędzy Filmem Polskim a pewną zachodnią wytwórnią odzyskałem wolność i mogłem nareszcie odwiedzić dawno nie oglądanych przyjaciół. Oczywiście zacząłem od Maćka Karpińskiego. Pojechaliśmy na Bielany i szczęśliwie zastaliśmy go w domu. Był bardzo smutny.
- Co się stało?
- Nie ma Haszka.
- Jak to? Zginął?
- Poszedłem z nim na spacer - opowiadał - i w pewnym momencie jak oszalały pognał na przystanek, wsiadł do ruszającego właśnie tramwaju i odjechał. Pocieszaliśmy Maćka, jak się dało, ale wiedzieliśmy, że w wypadku Haszka nie pomoże żadne ogłoszenie w gazecie, była to bowiem potężna indywidualność.
- On nie wróci - westchnął Maciek. - Wyglądał jak ktoś odjeżdżający na zawsze.
Cóż mogliśmy na to powiedzieć. Zapanowało milczenie, lecz oto niespodziewanie Maciek otrząsnął się z przygnębienia i z uśmiechem sięgnął po leżące na biurku czasopismo.
- Zobaczcie - powiedział. Ubawicie się.
Nie ubawiliśmy się jednak. Nie chcę tutaj wymieniać tytułu tego czasopisma, w każdym razie było to czasopismo niewątpliwie kulturalne, w którym zawsze można było znaleźć jakieś ciekawe nowinki literackie ze świata. W pokazanym nam przez Maćka numerze dwie bite strony zajmowały polskie tłumaczenia kilku ballad z pierwszej płyty Cohena. Tłumaczenia były podpisane przez pewnego znanego fachowca tekściarza, którego nazwiska też wolałbym tutaj nie wymieniać. To było straszne, okropne, a Maciek uważał, że również śmieszne. Wyglądało na to, że fachowiec niczego, ale to niczego, w związku z Cohenem nie przeżył To, co wykonał, było zimne, bezosobowe, rytmiczne i najeżone błędami. Nie filologicznymi, bo to był fachowiec anglista. Błędami wynikającymi z powierzchownego potraktowania zagadnienia, z nieznajomości życia i postawy filozoficznej Cohena. Na przykład w balladzie o Zuzannie, która powstała w czasach, gdy Cohen prowadził życie montrealskiego hippisa i w związku z tym mówił określonym językiem, fachowiec nie pojął znaczenia zwrotu o zmianie długości fali. Z tego, co napisał, wynikało, że Zuzanna nastawia swojemu gościowi radio, a nie sprawia, że zaczyna się on poruszać w tej samej częstotliwości, co ona. Ale najbardziej wkurzyło mnie to, co fachowiec zrobił z moją ukochaną balladą o „siostrach miłosierdzia". Zgodzisz się chyba ze mną, że cohenowskie określenie przedstawicielek najstarszego zawodu świata jest dobre i piękne. Nie ma w nim ani szczypty potępienia ani odrobiny oceny. Cohen, kiedy to pisał, nie był jeszcze buddystą, ale mimo to często intuicyjnie dotykał samego jądra prawdy. Określenie „siostry miłosierdzia" jest po prostu prawdziwe, prawdziwe aż do bólu istnienia. A tymczasem fachowiec, wyobraź sobie, napisał „siostry łaskawe". Pewnie dlatego, żeby mu się zgadzała ilość sylab. Kurwa mać! Przepraszam, ale musiałem. Jeszcze teras krew się we mnie burzy na samo wspomnienie.
Czwarta po południu Czuję się kiepsko, jestem sam
- Gdzie się podziałeś, złoty chłopcze
Gdzie jest twój słynny, złoty fart?
Myślałem, że wiesz
Gdzie słonie lubią spędzać noc
Myślałem, że jesteś księciem
Miasta Słoniowa Kość
Przyjrzyj się swemu ciału dziś
Młodości jakby coraz mniej
I krzyczy z lustra gorzki głos
- Hej, książę, ogól się!
Uspokój drżące palce
Na nogach trochę pewniej stań
Czy uda się odwinąć
Nierdzewnej żyletki stal?
Słusznie, do tego doszło już
Tak, tak, do tego doszło już
To była długa droga w dół
To była dziwna droga w dół
Brak ciepłej wody
A zimna ledwo cieknie też
Cóż, mogłeś tego się spodziewać
W twoich mieszkaniach tak już jest
Nie pij z tego kubka
Nie myłeś go przez cały rok
To nie jest światło, przyjacielu
To tylko mąci się twój wzrok
W mydlanej pianie kryje twarz
Święty Mikołaj, tak czy nie?
Masz zawsze prezent dla każdego
Kto swym aplauzem darzy cię
Chciałeś wygrywać każdy wyścig
Lecz przegrywałeś nawet start
Przez lustro wolno kroczy pogrzeb
I wchodzi już na twoją twarz
Słusznie, do tego doszło już...
Kiedyś była sobie jakaś ścieżka
I dziewczyna jakaś rudowłosa
I mijało wam lato za latem
Na zrywaniu różnych jagód w lasach
Ona czasem była kobietą
Lecz i dzieckiem bywała czasami
I obejmowałeś ją mocno
W cieniu dziko rosnących malin
Zdobywaliście góry o zmierzchu
Każdy widok zmieniałeś w pieśń
I gdziekolwiek byście nie poszli
Miłość z wami musiała pójść też
O tym nie da się zapomnieć
Więc pięść zaciskasz z całych sił
Na twojej ręce nabrzmiewają
Autostrady żył
Słusznie, do tego doszło już...
Ciągle jeszcze możesz znaleźć pracę
Wyjść, pogadać sobie z kimś
Możesz także wysłać ogłoszenie
Do któregoś z licznych pism
Przystąp do Różokrzyżowców
Oni nadzieję zwrócą ci
Znajdziesz miłość swą w diagramie
Gdy otrzymasz od nich list
Lecz ty nie wierzysz już w ogłoszenia
Może tylko w to jedno bez słów
Zapisane na przegubie ręki
Razem z wielu tysiącami snów
A więc śmiało, Święty Mikołaju
Żyletkę mocno, trzyma mocno jego dłoń
Już nakłada swoje ciemne okulary
Pokazuje, gdzie zadać cios
Wtem rozległ się kamery szmer
Kaskader zajął miejsce swe
To kostiumowej próby strzęp
O tej balladzie Cohen napisał: „Powstała w kilka godzin pewnej zimowej nocy w pokoju hotelowym w Edmonton, Alberta. Na tapczanie spały Barbara i Loraine. Pokój wypełniało światło księżyca odbijające się od lodu na rzece North Saskatchewan. Ballada była już dla nich gotowa, kiedy się obudziły".
Jestem pewien, że w momencie powstania tej pieśni umysł Cohena przenikała obrazoburcza myśl, że prawdziwa, a więc bezwarunkowa, miłość jest w określonych warunkach bardziej możliwa z tak zwaną „kobietą sprzedajną", niż zasadniczo z każdą inną. Nie obrażaj się, spróbuj to przemyśleć. Znam dwóch pisarzy, którzy potrafili zrozumieć kobietę — Prousta i Cohena. Obaj twierdzą, że miłość każdej kobiety w nieuchronny sposób zmienia się w kierunku chęci posiadania, co z kolei prowadzi do pojawienia się zazdrości niekoniecznie o inne kobiety. Zazdrości o wszystko: przyjaciół, pracę, zwierzęta, zainteresowania etc. I w tym sensie prostytutka z samej definicji chyba istotnie może być zdolna do prawdziwej, wielkiej miłości. Niestety nie jest łatwo pojąć to komuś o świadomości przesiąkniętej wzorcami obyczajowymi drobnomieszczanina. Komuś kiwającemu ze umieniem głową, gdy Violetta Villas śpiewa, że nie ma miłości bez zazdrości, nie ma zazdrości bez miłości". I dlatego w swoim tłumaczeniu fachowiec przeinaczył kompletnie sens całej ballady. Jego, bo już nie Cohena, bohater stwierdza w zakończeniu, że nie będzie zazdrosny, ponieważ to, co łączy o z sistrami łaskawymi, nie jest miłością. (Maciej Zembaty „Mój Cohen”).
Ach siostry miłosierdzia
Są tu wciąż nie wypędził ich nikt
One na mnie czekały
Gdy myślałem, że już brak mi sił
Zapewniły mi komfort
A potem mi dały tę pieśń
Powinieneś zajść do nich
Ty tak długo włóczyłeś się też...
Porzuciłeś to wszystko
Z czym nie mogłeś uporać już się
Od rodziny zacząłeś
A na duszy zakończysz wnet swej
Ze mną było tak samo
Wiem, że może być gorzej niż źle
Gdy nie czujesz się święty
Twa samotność grzesznikiem cię zwie...
One kładły się przy mnie
Ja spowiedź czyniłem im swą
Ocierały me oczy
A ja ocierałem ich pot
Gdy twe życie jest liściem
Zerwanym, miotanym przez wiatr
Swą miłością cię wzmocnią
Pełną wdzięku, zieloną jak sad...
Gdy wyszedłem, już spały
Mam nadzieję, że udasz się tam
Nie pal światła, ich adres
Przy księżycu odczytać się da
Ja nie będę zazdrosny
Gdy one osłodzą twą noc
Inna była ta miłość
A więc wszystko w porządku, ot co
Inna była ta miłość
A więc wszystko w porządku, ot co
Kiedy wróciliśmy od Maćka do domu, długo nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiły mi się czarne myśli. Wyglądało na to, że Cohen tak czy tak stanie się w Polsce powszechne znany. Wiedziałem, że za przykładem fachowca pójdą inni. W tej sytuacji o drugiej w nocy wstałem z łóżka, wziąłem papier i długopis i udałem się do łazienki stanowiącej wtedy mój gabinet do pracy. Postanowiłem zacząć od Zuzanny, skoro od niej i tak zaczął się mój Cohen. Tekst angielski znałem na pamięć, miałem duże doświadczenie w tłumaczeniu piosenek, więc myślałem, że szybko mi to pójdzie. Stało się jednak inaczej. O dziewiątej rano miałem przed sobą kilkanaście zabazgranych kartek i serce wypełnione poczuciem druzgocącej klęski. Przez cały miesiąc ślęczałem bezskutecznie nad tym przekładem. Wreszcie dałem spokój i przystąpiłem do dokładnych filologicznych studiów nad życiem i twórczością poety Leonarda Cohena. Dowiedziałem się całego mnóstwa potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy. Olbrzymie znaczenie miał mieć, jak się okazało, fakt polsko-żydowskiego pochodzenia Cohena. Zrozumiałem, dlaczego ta „obca" poezja brzmi jakoś dziwnie swojsko i natychmiast zapada w pamięć. Przydały mi się także niektóre informacje biograficzne: że jest spod znaku Panny, że lubi czerń i biel, że jest we władaniu obsesji samobójstwa, że przeszedł w swym życiu przez wszystkie możliwe narkotyki, że był związany z amerykańskim ruchem beatników a potem hippisów, że przyjaźni się z Alanem Ginsbergiem i Bobem Dylanem; ale zgromadziłem także całe mnóstwo informacyjnego śmiecia i dopiero po kilku latach udało mi się jakoś wyselekcjonować i uporządkować ten olbrzymi materiał. Na razie jednak pracowałem, a raczej usiłowałem pracować, nad przekładem Zuzanny.
Minęło kilka tygodni. Nagle obudziłem się w środku nocy. Wstałem z łóżka, jak lunatyk zerwany na nogi blaskiem księżyca. Poszedłem do łazienki, usiadłem za pralką i bez chwili zastanowienia napisałem polski tekst „Zuzanny". A potem spokojnie wypaliłem papierosa i poszedłem spać. Wszystko razem nie trwało dłużej niż dziesięć minut.
Kiedy rano usiedliśmy do śniadania, założyłem na gramofon płytę i jak lektor z, przepraszam, telewizji, odczytałem na głos mój tekst do wtóru Cohena w podkładzie. Magda rozbiła skorupkę swojego jajka na miękko i powiedziała: - W porządku. (Maciej Zembaty „Mój Cohen”).
Taką cię widzę pierwszy raz
Pewnie apetyt na mnie masz
Niestety, nie znajdziesz u mnie wielu dań
Mieliśmy przecież lekko traktować to
Więc weźmy ślub na jedną , tylko jedną noc
Lekkości, lekkości starczy nam
Na pewno lekkości starczy nam
Pamiętasz, gdy rozmyła się sceneria
Chodzić w powietrzu nauczyłem cię
Więc nie patrz w dół, tam w dole już
Nikogo nie ma - tak czy tak Zamglone życie wszędzie toczy się
Uspokój wreszcie serce swe
Jesienne liście wiedzą, że
Czekając na śnieg tylko tracą czas
Nic nie mów już, bo spóźnisz się
Na próżno w tym próbujesz znaleźć sens
Lekkości, lekkości starczy nam
Na pewno lekkości starczy nam
Pamiętasz, gdy rozmyła się sceneria...
Wracaj do mnie kiedy tylko chcesz
Albo kogoś z mych przyjaciół sobie weź
Lekkości, lekkości starczy nam
Na pewno lekkości starczy nam
Kochałem cię dziś rano
Ust naszych ciepła słodycz
Jak senna złota burza
Nade mną twoje włosy
Przed nami na tym świecie
Już inni się kochali
I w mieście albo w lesie
Też tak się uśmiechali
A teraz trzeba zacząć
Rozłączać się po trochu
Twe oczy posmutniały
Maleńka, nie wolno się żegnać
W ten sposób
Na pewno cię nie zdradzę
Odprowadź mnie do rogu
Ty wiesz, że nasze kroki
Zrymują się ze sobą
Twa miłość pójdzie ze mną
A moja tu zostanie
I tak się będą zmieniać
Jak brzeg i morskie fale
Czy miłość to kajdany?
Nie mówmy lepiej o tym
Twe oczy posmutniały
Maleńka, nie wolno się żegnać
W ten sposób
„Ta piosenka wyrosła ze skrzypiącego łóżka w hotelu Penn Terminal w 1966. W pokoju jest zbyt gorąco. Nie mogę otworzyć okna. Jestem w trakcie gorzkiej kłótni z pewną blondynką. Piosenka została w połowie napisana ołówkiem, ale podczas tych manewrów uchroniła nas jakoś przed bezwarunkowym zwycięstwem. Byłem w niewłaściwym pokoju. Byłem z niewłaściwą kobietą".
Dziewczyny na ogół lubią Cohena. Właściwie nie wiadomo dlaczego, bo przecież wie o nich tak dużo, że gdybym był dziewczyną, to uważałbym go za niebezpiecznego wroga. Jeżeli, nie daj Boże, jesteś dziewczyną nie traktuj tego, co tu powiedziałem, zbyt poważnie . Cohen nie jest wrogiem kobiet. Jest natomiast wielkim obrońcą miłości, który doskonale zdaje sobie sprawę, że największe dla miłości zagrożenie stanowią różnice psychologiczno-charakterologiczne pomiędzy mężczyzną a kobietą, przy czym zagrożenie nieporównywalnie większe, przynajmniej z mojego punktu widzenia, stwarza tutaj kobiece niezrównoważenie. Chodzi mi naturalnie o to, co któryś z wieszczów niezwykle trafnie ujął w słynnym zdaniu: „kobieta zmienną jest". (Maciej Zembaty „Mój Cohen”).
Gdy ten, którego zawsze chciała
Obwiesił w końcu się
Szepnęła: - Nawet nie wiedziałam
Że tak cię bardzo chcę
Nieliczne miał muskuły
I przestarzały styl
Runęła mu do kolan
- Powinnam wcześniej przyjść
- Któż z mężczyzn ci dorówna
W urodzie i w piękności?
Tak silnych ramion nie ma nikt
Do w walki lub miłości
I wszystkie jego liczne cnoty
Spopielił żar Zagłady
Zabrała większość z tego co
Utracił jej kochanek
Obrazu tego twórca
Akurat był w pobliżu
I modlił się do wróbla jak
Św. Franciszek z Asyżu
W ten religijny nastrój
Wtargnęła bez trudności
- Gdy nogi swe rozłożę wnet
Smak poznasz samotności
Miał pokój pełen luster więc
Zaprosił ją na orgię
Obiecał, że strzec będzie jej
Macicy przed potomstwem
Na ostry metal łyżki
Rzuciła swoje ciało
I comiesięczne pełne krwi
Ustały rytuały
Zabrała mu szacowną
Mentalność orientalną
I mroczne bezpieczeństwo gdy
Swą forsę pobrał z banku
Zabrała wino mszalne
I pewną blond madonnę
- Od dzisiaj przestrzeń myśli twych
Należy tylko do mnie
Próbował jeszcze walczyć z nią
Przy torach kolejowych
- Sztuki tęsknoty nadszedł kres
Masz na to moje słowo
Zabrała kumpli od kieliszka
I czapkę i muzykę
Wykpiła jego babski strój
I wąsy robotnicze
Widziałem go ostatnio
Próbuje zdobyć nieco
Kobiecej edukacji lecz
Nie staje się kobietą
Widziałem ją ostatnio
Jest z jednym małolatem
Oddał jej duszę, pusty strych
I ciało na dodatek
Tak się skończyła wielka sprawa
Lecz któż by mógł przypuścić
Że przejdzie całkiem bez wrażenia
W obojętności pustki
To tak jak z lotem na księżyc
Lub jakąś inną gwiazdę
Polecisz tam na próżno
Choć lecieć chcesz naprawdę